piątek, 12 listopada 2010

w poczekalni dwa- oficer

zaczepił mnie wystrzyżony na krótko potężny Pan w czerwonym windstoperze, mówił coś bardzo szybko, pytał mnie, nie mogłam zrozumieć, dopiero po chwili zorientowałam się, że chodzi mu o zastrzyk na kolano, miał ten sam i pytał czy pomaga. nie chciało mi się gadać, ale ładnie pachniał i zaczęłam z nim konwersacje. okazało się, że jest oficerem śmigłowca i służył w Iraku, Syrii, Afganistanie, obudził mnie tymi słowami. głos mu drżał a wypowiadane słowa dotyczyły jak gdyby wczoraj powrócił do świata żywych. dokładnie wiedział, że jest z rodziną z żoną i dwójką dzieci od 9 miesięcy w domu. mówił o zastanych krajobrazach bitwy, misjach, idei, której nie ma tylko liczy się kasa, lęku o życie, tęsknoty za rodziną, śmierci kolegów, konwojach i ostrzeliwaniu ze śmigłowca z niewiedzą czy się kogoś zabiło czy nie, normalna wojna powiadał..
nie był obojętny i mocno przeżywał swoją historię, dopytywałam go o różne rzeczy czując, że ma dużą potrzebę mówienia o tym jak gdyby nie minął jeszcze jego proces żałoby. opowiadał chętnie i otwarcie, więcej o tym co dobre, zło świadomie pomijał.
Irak w jego oczach to królestwo staroci, dobrobytu czuł w nim świetność historii i tysiąclecia kultury, mówił, że oenzetowska misja to tylko przykrywka dla amerykanów, którzy wkroczyli tam by przyłożyć rękę na ropie a polacy?, polacy poszli za nimi, bo gdzie oni tam i my...
W Syrii stracił bliskiego kolegę pilota śmigłowca z którym latał większość życia...
a w Afganistanie czuł się jak na księżycu, tylko pustynia żwiru z piachem przecięta jedną długą drogą ciągnąca do martwych wysokich na 6 tys metrów Gór. ludzie mieszkający w norach w hałdach ziemi, głód, nędza i kwitnący handel narkotykami.

to obrazy apokalipsy, spełniającej się apokalipsy... bez komentarza...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz